Minęło trochę czasu od ostatniego wpisu, więc wygląda na to, że będzie to długi post. Post jamnik? No cóż, za wiele do przedszkola na początku się nie nachodziłam. Ledwie skończyłam płakać za mamą ,to ta sama mama zaraziła mnie jakimś kaszlem i 5 tygodni miałam z głowy. W międzyczasie jak zwykle nastąpiły zmiany w moich "gwiazdach" i zaczęły rządzić dinozaury z Dinopociągu. Sympatyczna ekipa. Szkoda, że się nie znają z tymi z Pradawnego Lądu. Moja kolekcja też się powiększa i musiała zmienić małe pudełko na większe. Tata twierdzi, że czuje się jak jakiś palant czy paleontolog ,coś takiego, bo wszędzie trafia na ślady dinozaurów. Na dzień dzisiejszy moja prywatna kolekcja obejmuje kilkanaście dinozaurów, około 20 koników Pony, pełny skład z Dinopociagu włącznie z pociągiem. Niestety około 80 dinozaurów rozpoczęło migrację, która skończyła się w piwnicy. Dziwne, że nie wróciły do tej pory. Chyba muszę poważnie porozmawiać z rodzicami, bo coś mi się to nie podoba. Rozumiem tydzień migracji, ale trzy miesiące?
Aha no i drugi telewizor okazuje się niezbędny he he. Nic im nie pozwalam oglądać! Raz nawet słyszałam jak się tata z mamą namawiali na nocne oglądanie telewizji! Sorry, takie życie...
Wracając do przedszkola, to tak naprawdę fajnie zrobiło się pod koniec. Rano jeździłam sobie do niego hulajnogą zabierając z sobą małą, dinozaurową ekipę w składzie: Liliput gumowy, Liliput zielony, dwa małe zielone dinki i dwa małe pomarańczowe dinki. Kompletowaniem ekipy doprowadzałam do płaczu tatę, bo rano zawsze się spieszył, a nasze negocjacje kto z nami pójdzie były długie i burzliwe. Ja oczywiście jestem świetna w negocjacjach i już wieczorem zapowiadałam, kto ze mną pójdzie następnego dnia. Zawsze było to minimum 6 dinozaurów i kilka koników Pony plus ewentualnie jakiś pluszak. Trzeba mieć z czego "zbijać" w trakcie negocjacji. Tata rzucał hasło, że w takim razie nikt ze mną jutro nie pójdzie i w pozostając twardo na swoich pozycjach negocjacyjnych szliśmy spać. Rano jak to rano, mama do pracy a Tata sam na sam z trudnym przeciwnikiem, czyli mną! Zaczynałam zawsze zaraz po wstaniu hasłem: dzisiaj idą ze mną ...i tu następowała wyliczanka. Tata oczywiście swoje - czyli nikt nie idzie w takim razie. No, ale czas leci i leci, pora wychodzić, więc zaczynam znowu swoje wrzucając po prostu do koszyka w hulajnodze sporo ilość dinków. Tata atakował zostawiając dwie sztuki. Co mi po dwóch dinkach!!! No więc walka! A czas leci... tata nerwowo na zegarek, a ja pełny luz. Nie śpieszy mi się, przedszkolne śniadanie poczeka...W ostatniej chwili trochę ustępowałam, a tata nie mając czasu na dalsze dyskusje zgadzał się na min 6 osobowy skład mojej ekipy. Proste? Proste! W przedszkolu dinki lądowały w szufladzie, bo w sumie to chodziło o to, żeby się trochę przejechały hulajnogą.
Samo przedszkole to na początku nie był fajne. Po raz pierwszy ktoś mi coś kazał i nie byli to rodzice! No bo jak to tak, że ja chcę do domu, a oni mi tu ze śniadaniem wyskakują? Brałam panie i rodziców na płacz, na litość, walczyłam jak Roxi z kością - bez efektu. Bez serca ci dorośli...żeby małe dziecko zmuszać do czegoś, na co ono nie ma ochoty? W końcu dałam za wygraną, bo ten płacz nic nie dawał a zaczynał być "obciachowy" w przedszkolu. Cóż w końcu podałam się i okazało się, że jest nawet fajnie! Przyznam się po cichu, że na końcu to nawet sama chciałam tam chodzić. Poniedziałek był miły i nie wiem dlaczego tata jakiś taki nerwowy w te poniedziałki bywał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz